Kalendarz adwentowy 2020 #2

Pochłonęłam ostatnio książkę, która była taka dobra… To lektura na mglisty listopad albo grudzień, ten czas, gdy przyroda zamiera, jest ciemno i zimno, a nasze wewnętrzne demony budzą się i zaczynają hulać. To było jak wizyta u babci na wsi w latach dziewięćdziesiątych, z ciepłym piecem w którym huczy ogień, a jednocześnie spotkanie z najmroczniejszymi zakamarkami ludzkiej natury i wreszcie – z folklorem słowiańskim w najlepszym wydaniu.

Stara Słaboniowa i Spiekładuchy Joanny Łańcuckiej to moja ukochana książka tego roku. Wszystko mi się w niej podobało. Główna bohaterka mówi jak moja babcia ze wschodniej Polski, jest mądra i trochę straszna. Sceny w których rozprawia się ze stworami prosto z bestiariusza słowiańskiego wywołują gęsią skórkę, ale to nie one są najgorsze, tylko to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami domów małej cichej wsi. Jest strasznie, i śmiesznie, i refleksyjnie, i smutno, i tęskno.

Ale tak najbardziej, najbardziej lubiłam siadać ze Słaboniową opartą o piec, która obierała kartofle i opowiadała o dawnych czasach, albo przy stole, jeść chleb z twarogiem i pić herbatę ze szklanek. Moje ukochane fragmenty to te opisy jej codziennych zajęć, krótkich wizyt gości częstowanych ucieraną babką i melancholijne spoglądanie na drogę. Kuchnia Słaboniowej to kuchnia mojej drugiej babci, tej z gór. Tam się czułam jak w domu. Ta książka to przypominanie sobie słodko-gorzkiego świata, którego już nie ma.

Kalendarz adwentowy 2020 #1

Kiedy się obudziłam wszędzie za oknem był szron, na dachach, na każdym najmniejszym listku. Powietrze było mroźne i pachniało zimą. Poczułam, że zmieniła się pora roku. Moja ukochana jesień odeszła. Czas się pożegnać i przywitać jednocześnie. Koło roku obraca się niestrudzenie.

Grudzień to oczekiwanie na święta, zapalanie światełek i zapach zimozielonych gałązek w nagrzanym kaloryferami powietrzu. Głęboka ciemność zimowych nocy w których tęskni się za światłem i ciepłem. Lubię przedświąteczy okres. Nie jestem wierząca, ale czuję głęboką duchową więź ze świętowaniem zimowego przesilenia, pielęgnowaniem tradycji sięgających przedchrześcijańskich wyobrażeń o świecie i symboli, które okazały się dużo trwalsze niż wiara w dawnych bogów. Wzruszają mnie świece przy wigilijnym stole, ozdobiona choinka, potrawy z maku i grzybów, bo wyrażają trwanie długie i nieprzerwane, którego sama jestem częścią. Mój lęk przed ciemnoscią jest uniwersalny. Moja tęsknota za światłem w coraz dłuższe noce, moje oczekiwanie na przesilenie, przyjemność ucztowania i gromadzenia się w przyjaznym kręgu.

Spełniłam swoje małe marzenie o kalendarzu adwentowym z kosmetykami, które oglądałam na YouTube przez kilka lat. Mam też taki z herbatami z Liptona, które bardzo lubię i czekoladkami z IKEA. Mamy już choinkę, czerwono – złotą, z gwiazdkami i brokatowymi reniferami. Mój chłopak powiesił świąteczne lampki w oknach i na balkonie. W mieszkaniu zamieszkało kilka bożonarodzeniowych gnomów. Mam waniliowe świece, kocyk i dużo książek. Jestem gotowa na grudzień.

Wiatr od morza i czerwcowy smutek

Pierwszego czerwca byłam na plaży w Zelandii, jednej z holenderskich prowincji. Było ciepło, ale nie upalnie, słonecznie, chociaż z taką cieniutką warstwą półprzeźroczystych chmur, przez co słońce nie prażyło, a miło grzało. Wiał wiatr pachnący solą. Miałam na sobie nowy kostium kąpielowy kupiony specjalnie na tę okazję. Tuż przed wyjściem z domu urwało mu się ramiączko, które mój chłopak troskliwie przyszył. Czułam, że naprawdę zaczęło się lato. Było pięknie. Długo patrzyłam na spokojne morze, które lśniło diamentami, a potem drzemałam na piasku czując jak zmienia się temperatura na mojej skórze wraz z różnym nasileniem wiatru i słońca. Ludzi nie było za dużo, każdy miał dość miejsca dla siebie i na dystans społeczny. Kocham morze, niezmiennie wywołuje we mnie tęsknotę i zachwyt. Nie ma piękniejszego dźwięku niż szum fal. A kiedy na horyzoncie pojawiły się białe żagle poczułam, jak zawsze, że wraz ze statkiem zbliża się coś dobrego.

Morze to tęsknota za czymś odległym i dzikim, czymś, co noszę w sercu jak nieodkryty jeszcze skarb.

Był to też pierwszy dzień, w którym w Holandii otwarto restauracje i kawiarnie, a ja widząc tłumy uśmiechniętych ludzi przy stolikach powiedziałam mojemu chłopakowi, że, hej, ale ja muszę tu wypić mrożoną kawę. Tak więc usiedliśmy w kawiarnianym ogródku, a ja cieszyłam się jak dziecko pierwszą kawą na mieście po kwarantannie. Mocna, zmiksowana z lodami, gęsta, smakowała jak czerwiec, pierwsze upały i wolność. Był też spacer ścieżką na wydmach z widokiem na morze. I spokój w sercu. Magiczny poniedziałek.

Gdybym miała zrobić listę rzeczy, które chciałabym robić w życiu częściej to wyjazd nad morze byłby na pierwszym miejscu. Byłyby tam też kawy na mieście, pisanie prozy, spotkania z przyjaciółkami, wyjścia do restauracji, jedzenie sushi na wynos, taniec do latynoskiej muzyki, leżenie na trawie i patrzenie w chmury, głębokie rozmowy oraz czytanie książek w łóżku. Esencja życia.

Tak naprawdę to w czerwcu zawsze mi smutno. Długie, słoneczne dni, wakacyjne kolory – to nie mój sposób przeżywania świata. W czerwcu jestem obca. Muszę się chować przed upałem. Mam poczucie, że powinnam coś robić, łapać to złote lato, podróżować, szukać. Jakoś łatwiej wtedy myśleć o straconych szansach. Jak pisał Zagajewski w Lekkiej przesadzie:

I znowu był czerwiec – łagodne, długie, wolno gasnące wieczory, wieczory które tak wiele obiecują, że cokolwiek się z nimi zrobi, ma się zawsze wrażenie porażki, zmarnowanego czasu. Nie wiadomo, jak najlepiej je przeżyć. Iść przed siebie, albo może zostać w domu i siedzieć przy szeroko otwartym oknie, tak żeby ciepłe powietrze, nasycone dźwiękami lata, weszło do pokoju i zmieszało się z książkami, z ideami, z metaforami, z naszym oddechem.
Ale nie, to także nie jest sposób, to nie jest możliwe. Można ich – tych niekończących się wieczorów – tylko żałować, kiedy już przeminą, kiedy dzień będzie coraz krótszy. Są nieuchwytne”

I tak jest każdego roku. Może w tym będzie łatwiej, mam w sobie więcej zgody na lato, na samą siebie. I czas mija tak szybko. Wiem, po prostu wiem, że za chwilę poczuję na ramionach pierwszy powiew jesieni i już przez resztę życia będę wzdychać – jak ten czas leci. To aż ściska serce. Chciałabym go tylko nie zmarnować.

Prosta codzienna magia

Jest taka prosta, codzienna magia, która skutecznie rusza zastaną energię. Oczyszczający rytuał, który wprowadza w życie więcej oddechu i światła. Usuwa to, co już nam nie służy, co ciąży, przeszkadza, co już nie pełni swojej roli. Robi miejsce na nowe. Jest początkiem, pierwszym krokiem do zmian. Uwielbiam go, chociaż trudno się do niego zabrać. I trzeba być w odpowiednim nastroju. Faza księżyca chyba nie ma nic do rzeczy, chociaż prawdziwe czarownice by się pewnie ze mną nie zgodziły.

Ten rytuał to przejrzenie swoich rzeczy, wyrzucenie tego, co niepotrzebne lub nielubiane i poukładanie ich w nowym porządku. To prosta magia, ale niezwykle skuteczna. Uwielbiam takie małe sposoby na lepszy nastrój, na większy spokój, wszystko, co robi dobrze. Porządki w szufladach. Dotknięcie każdej rzeczy i zastanowienie się – czy chcę cię zabrać w przyszłość. Czy jeszcze mi służysz, czy zajmujesz moją cenną przestrzeń. Metoda KonMari? Trochę tak. Pamiętam swój zachwyt, kiedy oglądałam pierwszy raz program Marie Kondo na Netflix, a ona tłumaczyła o co chodzi z tym całym sparks joy.  Czy dana rzecz przynosi ci radość, czy ma dobrą energię. To było takie proste, dla mnie zupełnie oczywiste. My, wysoko wrażliwi, jesteśmy wyczuleni na energię ludzi, miejsc, rzeczy. Nie ma nic prostszego niż zapytać siebie jak się z tym czuję. To wtedy pozbyłam się prawie wszystkiego, co nie przynosiło mi radości. Większości swoich rzeczy. Poczułam, że zdejmuję z pleców wielki ciężar. Chciało mi się tańczyć.

Od czasu do czasu czuję wielką potrzebę ogarnięcia swojej przestrzeni, zajrzenia w dawno nie ruszane zakamarki. Wyraźnie czuję, kiedy ten moment nadchodzi, chociaż zwykle nie zabieram się do pracy od razu. Wczoraj miałam taki dzień. Przejrzałam swoje rzeczy, te całkiem prywatne, nie domowe, i poukładałam je na nowo. Robię to zawsze powoli, w skupieniu, z filiżanką kawy. Wyciągam wszystko, dzielę na kategorie, oglądam, przekładam, wycieram, układam. Daję sobie tyle czasu, ile potrzebuję. Wyrzucam wszystko, z czym czuję, że czas się rozstać. Za każdym razem to miły, odprężający rytuał. Medytacja. Jakbym na nowo budowała magiczny krąg, w którym jestem bezpieczna. A jednocześnie, jakby zamulona rzeka znów zaczynała płynąć, to prawie fizyczne doznanie przypływu siły. Automatyczne skierowanie na przyszłość. Poczucie, że panuję nad sytuacją.

Nie mam dużo rzeczy. To nie jest świadomie kreowany minimalizm, ale głęboka, wewnętrzna potrzeba jak najmniejszej ilości bodźców. Również w rzeczach. Źle znoszę nadmiar. Lubię lekki bagaż. Nie robię zapasów. Kupuję tylko to, co niezbędne, co wpisuje się w moją estetykę. Długo się zastanawiam. Boję się zagracenia, źle się czuję, kiedy czegoś w moim życiu jest za dużo. Lubię mieć po jednym egzemplarzu, dopiero, kiedy się zużyje, kupuję nowe, jeszcze ładniejsze. Nie znoszę używanych rzeczy, one inaczej pachną, inaczej się z nich korzysta, jakby miały jakiś niematerialny ciężar, z którym dodatkowo muszę sobie radzić. Wolę mieć za mało niż za dużo. Jestem dzieckiem nadmiaru, z rodzinnego domu pamiętam stosy nikomu niepotrzebnych przedmiotów nad którymi nie sposób było zapanować. Boję się tego chaosu i przytłoczenia. Mam ten przywilej, że nie boję się, że zabraknie. I korzystam z niego bezwstydnie.

To zaglądanie w zakamarki jest jak przeganianie nieprzyjaznych duchów. Święte oczyszczanie, kiedy z czułością zwijam swoje ulubione majtki w ruloniki i układam w czystej szufladzie. Nowy porządek. Poczucie kontroli. Najłatwiej się zająć tym co najbliżej. Pierwsze zadanie do wykonania, które prowadzi do kolejnego. Zawsze tak jest. Wprawienie w ruch. Pierwszy krok. Jak ja to lubię. Prosta, codzienna magia.

Zły dzień na początek lata

Mam zły dzień. Chce mi się płakać, a moje ciało jest napuchnięte i nadwrażliwe. Wszystko mnie denerwuje, każdy szczegół życia, każdy moment, z którym muszę sobie poradzić. Próbuję się za coś zabrać, wszystko leci mi z rąk. Nie umiem robić przyjemnych rzeczy, nie umiem być produktywna, nie mogę się skupić. Znacie to na pewno.

Zastanawiam się, jaki jest powód. Pierwszy dzień okresu, pierwszy letni dzień – moje ciało zawsze wariuje jak temperatura się podnosi. Przeciążenie układu nerwowego, jak zawsze kiedy pracuję na pełen etat. Czuję, że powinnam zrobić coś fajnego w wolny dzień, gdzieś pojechać, ale na myśl o rozgrzanym samochodzie jest mi niedobrze. Nie chcę nigdzie iść. Mieszkanie nagrzewa się od słońca, to te wielkie okna. Nie mam się gdzie schować – przed słońcem, chłopakiem, moim marudzącym umysłem i ciężkim ciałem.

Próbuję przetrwać. Robię sobie kawę i idę na chłodny, ocieniony przed południem balkon. Czytam Saharyjskie dni Sanmao, tajwańskiej pisarki z dwudziestego wieku, która mieszkała w Afryce Północnej. Czytam jak wzięła ślub w małym miasteczku u progu Sahary – o tym, jak dowiedziała się dzień wcześniej, że może go wziąć, jak wkłada błękitną lnianą sukienkę, jak idą z narzeczonym pieszo i jak tego dnia pustynia na horyzoncie wydawała jej się wyjątkowo piękna. Albo jak gotowała mężowi chińskie jedzenie, makaron sojowy w bulionie i opowiadała, że to pierwszy wiosenny deszcz spadający na górę, tak, dla fantazji. I jak piła herbatę z Sahrawi, rdzennymi mieszkańcami Sahary, wśród których miała wielu przyjaciół. Pocieszają mnie jej historie. Zdają się wypełnione miłością do życia, której mi dzisiaj tak brakuje. Wieczorem przeczytam, że umarła popełniwszy samobójstwo po długiej depresji.

Ciągle chce mi się płakać, moje ciało chce jakoś sobie poradzić z tym napięciem. Pozwalam łzom płynąć ile chcą. Nie ma ich dużo. Napięcie nie mija. Boli mnie głowa.

Smażę naleśniki z Nutellą i bananami. Zaparzam rooibos z czekoladą i wanilią. Wrzucam zdjęcia na Instagrama. Oglądam stare filmiki z kanału Świat Gosi na You Tube. Słucham kojącej muzyki. Robię sobie ciepłą matchę z mlekiem, ostatnią porcję. Szukam małych przyjemności, którymi mogę się dziś zająć. Nie chcę z nikim rozmawiać. Mój chłopak pyta, jak się czuję. Robi mi masaż. Jego też rozbolała głowa. Nie mam nic do powiedzenia. Każda myśl mi ciąży. Nie umiem uspokoić huraganu, który rozpętał mi się w głowie. Przyszłość mnie przeraża, przeszłość jest źródłem udręki.

Nie mam do siebie pretensji, że tak się czuję. Ze zdumieniem obserwuję, że mam w sobie sporo przestrzeni na te negatywne emocje, dużo więcej niż kiedyś. I spokojną pewność, że to minie, nawet jeśli to takie intensywne i nieprzyjemne. To ogromna zmiana, za którą jestem wdzięczna. Próbuję się o siebie zatroszczyć, chociaż nie wiem, co mogłoby mi teraz najbardziej pomóc. Opiekuję się tą smutną, gniewną dziewczynką jak umiem najlepiej. Akceptuję to, przyjmuję.

Chociaż tak bardzo nie czuję dzisiaj, że moje życie jest coś warte.

Trzydziestka jak otwarte drzwi

W poniedziałek skończyłam trzydzieści lat. Jakiś czas temu inaczej wyobrażałam sobie świętowanie, ale było cudnie. Kiedy spałam, mój chłopak udekorował salon. Na stole stały świeże kwiaty, więc od rana czułam, że to wyjątkowy dzień. Było sushi, różowy szampan, życzenia od przyjaciół w Polsce, trzydzieści świeczek na czekoladowym torcie, prezenty, truskawki w kieliszkach. Telefon od dawno niesłyszanego przyjaciela, kawa na balkonie, kiedy nie mogłam się napatrzeć na korony drzew przeczesywane przez wiatr, taniec do disco polo w słuchawkach do północy, kiedy już byłam wstawiona. Nawet kot przyszedł mnie przywitać i posiedzieć na kolanach, kiedy wróciłam z pracy, co nie zdarza się zbyt często. Tego dnia czułam się tak dobrze, wypełniała mnie wdzięczność i spokój, wszystko było w porządku.

Jeszcze jakiś czas temu myślałam, że to będzie gorzka rocznica. Gdybym brała pod uwagę te wszystkie zadania do wykonania przed trzydziestką, życiowe osiągnięcia do odhaczenia, wiecie o czym mówię – bilans wychodzi słaby. Dopiero niedawno tak wyraźnie poczułam, że to nie ma znaczenia, że to się kompletnie nie liczy. Nie ma żadnej listy to-do przed trzydziestką, czterdziestką, w życiu. Nie muszę się do nikogo porównywać, brać sobie jako miarki ludzi bardziej i mniej uprzywilejowanych, szukać u kogoś potwierdzenia ani zaprzeczenia na temat mojego życia. Każdy z nas ma własną, unikalną historię i ja chyba wreszcie poczułam, że mam własną, tak naprawdę. Niczego nie muszę się wstydzić, z niczego tłumaczyć – przed rodzicami, społeczeństwem, sobą. Pierwszy raz w życiu czuję, że mam prawo żyć w zgodzie ze sobą, dbać o swoje potrzeby, szukać rozwiązań, które mnie uratują. Nie muszę nikogo pytać o zgodę.

Pierwszy raz w życiu czuję taką fizyczną zdolność do odczuwania pozytywnych emocji – radości, spokoju, przyjemności, bycia tu i teraz. Miliony razy wiedziałam, ze jestem w sytuacji, w których powinnam być szczęśliwa, zrelaksować się, cieszyć – ale nie byłam w stanie, fizycznie, wewnętrznie. Wiesz, o czym mówię? Byłam spięta, przerażona, przez moją głowę galopowały negatywne myśli, których nie umiałam powstrzymać, za każdym razem. Nie czułam się bezpiecznie sama ze sobą. Moje ciało nie umiało się rozluźnić, uspokoić, jakby ciągle coś mu zagrażało. Ostatnio czuję, jak się odmraża, ogrzewa, na lepsze zmienia się cały wewnętrzny krajobraz, powoli, jakbym oswajała dzikie zwierzę. Nie czuję się nieustannie szczęśliwa, ale doświadczam coraz częściej rzeczywistości, która długo wydawała mi się niedostępna.

Od wielu lat próbuję zrozumieć, dlaczego jestem tak nieszczęśliwa i tak źle sobie radzę z pewnymi sprawami. I mam już sporo odpowiedzi, a każda z nich jest jak kamień wyrzucony z kieszeni, mniej do dźwigania. A w trzydzieste urodziny czułam głównie wdzięczność, za to co mam teraz i podekscytowanie czego się jeszcze dowiem i jak się zmieni moje życie przez następne dziesięć lat, bo jestem pewna, że teraz to zmieni się tylko na lepsze.

Wiem, że to jeszcze potrwa, i to nie szkodzi. Daję sobie czas, i przestrzeń, i wsparcie. A trzydziestka jest super.

Przejaśnienia

Jest mi lepiej. Pierwszy raz od wielu miesięcy. Przejaśniło mi się w głowie i w sercu, z piersi zniknął ciężar, który nie pozwalał swobodnie oddychać. Nie wiem, ile to potrwa, ani na ile to jakiś mechanizm obronny, bo ciągle zdarza mi się płakać bez powodu. Wiem jednak, że patrzę na wiosenną zieleń i chce mi się żyć. Jakbym widziała ją po raz pierwszy, wzruszają mnie kwitnące kwiaty w ogródkach sąsiadów i zapach wiosennego deszczu. Sama się sobie dziwię. Dawno nie czułam się tak dobrze. Dawno nie miałam w sobie, w środku, takiego spokoju i łagodności.

Nie rozumiem, dlaczego. Tak, jak nie rozumiem, dlaczego w lutym i marcu siedziałam zwinięta na kanapie wiele godzin zanosząc się płaczem, nie mogąc pomieścić w sobie tego całego smutku i samotności, które biorą się z wnętrza mojego ciała, z jakichś tajemniczych głębin, do których jeszcze nie mam dostępu. Może coś strasznego już ze mnie wypłynęło? Udało mi się wypłakać kolejnego potwora? Nie wiem.

Kwiecień był piękny. Nieprzyjazna okolica zmieniła się w tajemniczy ogród – okazało się, że wiosną moje mieszkanie otula świeża, szumiąca zieleń, ptaki śpiewają jak oszalałe, a wieczorem na balkonie pachnie wakacjami na wsi. Rano wychodzę z sypialni w strumienie słońca w salonie, w których grzeje się kot, wieczorem gotuję późny obiad (jak to w Holandii) oślepiona słońcem w kuchni. Najpiękniej jest jednak, kiedy pada deszcz.

Pierwszy raz od stycznia, odkąd się wprowadziliśmy, poczułam się w tym mieszkaniu jak w domu. Długo się oswajam z nową przestrzenią. Skończyliśmy nasz biało-szary salon i nic mnie tak nie ucieszyło jak nowy stół i wygodne krzesła. Nie da się prawdziwie celebrować posiłków przy kawowym stoliku ani pisać książek na kanapie, just sayin’. Mam więc stół z prawdziwego zdarzenia i biurko w jednym – kiedy pierwszy raz tu usiadłam poczułam jak brakowało mi własnego kąta do pracy, myślenia i pisania. Postawiłam na stole żółte tulipany, zrobiłam zdjęcia na Instagrama i poczułam, że zaczyna się jakiś nowy etap.

Mnóstwo czasu spędzam w domu. Nie myślę za dużo i to jest ogromna ulga. Od czasu do czasu chodzę do pracy, której nie ma teraz za dużo w mojej firmie. I chyba pierwszy raz w życiu lubię nie tyle moją pracę, co ludzi z którymi pracuję. Dobrze się tam czuję. W domu dużo czytam i gapię się w okno na szumiące drzewa i wielkie holenderskie niebo. Odkryłam TikToka, jest najlepszy na poprawę humoru, dopasowany do sposobu odbierania świata w krótkich spazmach, w których jest dużo muzyki i ruchu. Czasami zaskakujące rzeczy przynoszą ulgę. Znowu zaczęłam gotować i piec. Zaczęłam pracować nad zmianą zawodu, co jest przerażające i ekscytujące zarazem. Zaczęłam spisywać swoje marzenia i plany. Nic na siłę, z wewnętrznej potrzeby, kroczek po kroczku. Mam czas.

Coś, co w sobie identyfikuję w takich lepszych okresach to większe poczucie bezpieczeństwa, tak głęboko, w środku. Jakby wszystko ze mną było w porządku. I sprzyjające otoczenie. I jakiś rodzaj wewnętrznego luzu, bo najbardziej nieszczęśliwa bywam, kiedy jestem sto procent na serio.

Lubię swoją codzienność, to, co teraz mam, te wszystkie proste przyjemności. Jakby coś pozwoliło mi się w końcu tym cieszyć. Leniwe śniadania, kiedy mój chłopak zaczął już pracę w drugim pokoju. Kawy wypite rano, jak siadam do swoich spraw przy laptopie. Popołudnia na kanapie z książką, kiedy nic nie muszę. Wspólne posiłki, jak dzień już się kończy. Nowe e-booki czekające na przeczytanie. Przejażdżki rowerem do sklepu. Spacery nad rzekę. Białe wino przy świecach. Przytulanie się przed snem.

Uwielbiam ten niewymuszony, leniwy rytm wolnych dni, których mam teraz tak dużo. Mało bodźców, żadnych wyjść, zawieszone plany. Tylko ja, mój chłopak i kot, z dala od wszystkiego. Jakbym była w jakimś nierzeczywistym, równoległym świecie. Może to o to chodzi? Zawsze lubiłam takie chwile w zawieszeniu, odwlekanie, kiedy czułam, że teraz akurat nie muszę. I teraz czuję, że nie muszę. I coraz bardziej mi się chce. Tak nie może być wiecznie, ale póki jest, i jest dobrze – niech będzie.`

Notatki o dorosłości

Mam prawie trzydzieści lat i nadal nie wiem, jak to wszystko działa. Okazuje się, powoli, że w życiu ważne są rzeczy, o których nikt mi nigdy nie opowiedział. O których nikt wokół mnie chyba nawet nie słyszał. Jakbym sama musiała je odkryć, a wszyscy, łącznie ze mną, są zdziwieni, że to zajmuje tyle czasu. Dojście do celu bez mapy w ręce. I nikt o nim nie słyszał, a ty masz tylko intuicję i wrażliwość, która cię złamała zanim nauczyłaś się, że życie nie musi być tylko cierpieniem w którym uśmiechasz się za każdym razem, gdy ktoś na ciebie patrzy.

Nie umiem się pogodzić z moją przeszłością. Wracają do mnie emocje, których nie pozwolono mi, a później sama sobie nie pozwoliłam poczuć. Wrażenia zapisane w ciele. Samotność, kompletny brak poczucia kontroli, nienawiść do siebie tak silna, że zapiera dech. Płytkie nacięcia na skórze, na które nikt z dorosłych nie zwrócił uwagi. Głębokie przekonanie, że ze wszystkim muszę poradzić sobie sama, że nie mogę prosić o pomoc, skarżyć się, że nikt mnie nie wysłucha. Na prośby o pomoc – banalne, nieprzemyślane oceny i nie przystające do rzeczywistości rady. Zamykający się wokół mnie mur i nieustające wrażenie, że się duszę. Permanentne wyczerpanie, chociaż „przecież ty nic nie robisz”. Wpędzanie w poczucie winy tak długo, aż je zinternalizujesz, wchłoniesz w siebie, opiszesz całe zło świata w kategoriach swojej winy. Będziesz przepraszać, że żyjesz – każdego. Nie będziesz czuła, że żyjesz – nigdy.

W dorosłym życiu budzisz się biedna, z pracą dużo poniżej swoich kwalifikacji, skulona jak przed ciosem. Nie lubisz o sobie mówić. Z długimi miesiącami w kalendarzu przeleżanymi w nieświeżej pościeli w pokoju z zaciągniętymi roletami. Nie masz pojęcia, jak miałabyś opuścić zaklęty krąg. Nic nie jest naprawdę. Nie czujesz samej siebie, twoje ciało to zastygnięta bryła, w której tak źle się czujesz, które boli przy próbie masażu, nie chce się rozluźnić, zaufać, rozlać w przyjemności. Nie należy do ciebie. Chociaż lubisz seks, i jeść, i zapach wiosennego deszczu. Kręcisz się w kółko. Nie masz gdzie uciekać. Najbardziej nie chciałabyś być samą sobą.

To wszystko w pewnym momencie się łamie, pęka, kruszy. Ale tak powoli, na początku niezauważalnie, potem do ciebie dociera w czym żyjesz, w czym toniesz odkąd pamiętasz. Skąd pochodzisz. Jak to się stało. Straszna historia, którą musisz przeżyć na nowo, chociaż jedyne, czego chciałaś to się od niej odciąć, grubą kreską. Jest kochający chłopak, inny kraj, mieszkanie z wielkimi oknami. A ty czujesz, jak przygniata cię do ziemi smutek i nic nie należy do ciebie. To nadal nie jest twoje życie. Uspokajasz się, oswajasz, twoje ciało jest mniej spięte. Jednak za każdym razem, kiedy masz powiedzieć, czego potrzebujesz, czego być chciała – zaczynasz płakać jak małe dziecko. Nic nie wydaje się rzeczywiste. Wiesz o czym mówię? Mam nadzieję, że nie.

Wpół drogi, z notatkami w ręku z ostatnich kilku lat, które minęły od depresji, która była jak waląca się wieża, mój początek dorosłego życia – nadal nie wiem, gdzie iść. Na czym się teraz skupić, jaki jest następny krok. Jak sobie nie zrobić więcej krzywdy. Jak sobie pomóc. Bo o to mi teraz chodzi.

Styczniowe smutki i radości

Jestem zmęczona zimą. Za mało słońca, za zimno, za daleko do wiosny. Znowu chwycił mróz, a ja marznę nawet w nagrubszych swetrach. W styczniu przeprowadziłam się z chłopakiem do innego mieszkania, które trzeba było odświeżyć. W obcą okolicę, którą trzeba oswoić, co jest trudne zimą, gdy wokół nagie drzewa i lodowata mgła. Rozpakować i zorganizować rzeczy, w większości nie moje, które w pewnym momencie zaczynają frustrować i męczyć jak żywe, wymagające uwagi stworzenia, napierające całą hordą. Ściany nie zrobione, jest tylko piękna podłoga w kolorze szarego dębu i niebieska kanapa, na której tak miło spędza się wolny czas. Ogromne okna, które poprzedni lokator postanowił w połowie pokryć czymś, czego nie da się w żaden sposób odkleić od szyby. Tysiące irytujących, wymagających reakcji drobiazgów. I ja, pogrążona w lekturze książek na telefonie, uciekająca myślami od rzeczy, które powinny być zrobione, ale przecież niekoniecznie dzisiaj. Nie teraz. Gdy ta zimowa niemoc przeminie.

Co się działo w styczniu? Obejrzałam 3 sezony Atypowego na Netflix (genialny serial). Przeczytałam jednym tchem Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo Larsa Berge, nie mogąc się oderwać, pierwszy raz od miesięcy zanurzając się w książkę bez reszty. Ugotowałam sporo smacznych obiadów. Piekłam ciasta. Przepłakałam kilka wieczorów, bez konkretnego powodu, tylko z wielkiego smutku, którego ciągle w sobie nie rozumiem. Pomalowałam ściany w kuchni i łazience. Zorganizowałam sobie kuchnię z obcych naczyń. Przygotowałam bullet journal na 2020 rok, z miłością i troską. Myślałam, czego naprawdę chcę, co mi jest naprawdę potrzebne, jaki krok naprzód przysłuży mi się najbardziej, na co mam siłę, jakiego rodzaju wsparcia potrzebuję (terapia!). Pojechałam do mamy zjeść z nią obiad w restauracji i pogadać nad kawą i ciastem. Mama kupiła mi piękną sukienkę w tym ciepłym, żółtym odcieniu, który ostatnio tak lubię, ja, wielbicielka szarości i czerni. Poszłam sama na kawę w nowej sukience i czułam się szczęśliwa w ulubionej kawiarni, otoczona tym jedynym w swoim rodzaju szumem, z tętniącym życiem miastem za oknami. Pracowałam przez tydzień z fantastycznymi ludźmi, chodząc do pracy przez ulicę najpiękniejszych domów, jakie w życiu widziałam. Przez przypadek zamówiłam kawę z mlekiem owsianym, która okazała się przepyszna. Codziennie głaskałam kota. Leżałam na łóżku w południe w samej bieliźnie, słuchałam najnowszej piosenki Rojka i poczułam się prawdziwa. Wypiłam mnóstwo kaw w porannym słońcu i wieczornych herbat w ramionach M. Uczyłam się komunikować po angielsku, mówić o swoich potrzebach, bronić granic, odpuszczać. Czułam, że kocham mojego chłopaka najbardziej na świecie, byłam na niego wściekła, czułam się niezrozumiana, rozpieszczana, czułam jak wracają emocje jeszcze z dzieciństwa tam, gdzie nie powinno ich być. Na koniec stycznia mam bilety lotnicze do Marrakeszu – moja pierwsza podróż poza Europę, słońce i ciepło w środku zimy. W myślach przechadzam się po pałacu el-Bahia i piję marokańską herbatę w cieniu gór Atlas.

Wydarzyły się tysiące małych rzeczy, zostało załatwione całe mnóstwo codziennych spraw. Dni uciekają jeden za drugim, a ja nie potrafię ich zrozumieć. Co stanowi ich istotę? Kim jestem – kim mogę się stać? W tym małym holenderskim miasteczku próbuję, nie wiem – bardziej się nie rozsypać czy w końcu poukładać to, co się tego domaga?

Chcę uwierzyć, że w moim życiu dzieją się rzeczy, przypominam je sobie, zliczam, odhaczam. Te najprostsze, bo czasami zrobienie obiadu wymaga zaskakującej ilości energii i skupienia. Każda rzecz, która sprawia mi przyjemność – nawet jeśli to leżenie z książką na kanapie, które niezmiennie jest na szczycie listy moich ulubionych aktywności – liczy się. Wszystkie te, które robiłam po raz pierwszy. Codzienne wstawanie z łóżka, nawet gdy nie widziałam w tym sensu. Mam ludzi do kochania i rzeczy do zrobienia. Wiem coraz więcej o sobie. Nie muszę na nic czekać, moje życie dzieje się tu i teraz. Jestem na jakimś etapie, który jest moim punktem wyjścia i nic na to nie poradzę. Mogę cisnąć, kiedy mam siłę i chować się, żeby odpocząć. Mogę przeżywać swoje emocje, być z nimi bezpieczna sama przed sobą. W tym roku mam dopiero trzydzieści lat i dużo czasu, żeby nacieszyć się życiem i uleczyć swoje rany. Robię tak dużo, jak mogę, nie muszę się z nikim ścigać, dobrze zrobiłam wybierając dla siebie jako hasło roku 2020 BABY STEPS. Przypominam sobie, że wcale nie jest tak źle, jak czasami mi się wydaje. Bo czasami czuję lęk, żeby nie przegapić swojego życia.

Chcę uwierzyć samej sobie, tej opowieści, którą dla siebie wybrałam – że jeszcze wszystko będzie dobrze. Bo czasami jest mi tak trudno w to uwierzyć. Bo przez ostatnie miesiące tym, co czułam najczęściej była wewnętrzna pustka i nieokreślony niepokój.

Jak tam wasz styczeń?

 

Myśli listopadowe

Lubię listopad. Za ciemność, w której można się ukryć. Za to jak ciągniemy do domów, by tam się ogrzać, zapalać światła, jeść ciepłą zupę, schować się pod kocem. Rok się kończy. Nic już nie trzeba. Zaczyna się oczekiwanie na święta, w najgłębszym mroku tęsknimy za czymś, co ma dopiero nadejść. Lubię jak pada, jak pachnie. W Holandii listopad pełen jest jeszcze kolorów, ale dni są krótkie. Ciemność nadchodzi nagle, łatwo wczesnym wieczorem poczuć się zmęczonym jak w środku nocy.

Przeglądam mój bullet journal na 2019 rok. Niektóre miesiące wypełnione planami i spotkaniami, inne, jak czerwiec, jedym słowem – przetrwać. Przetrwałam upalny czerwiec, a potem był dobry lipiec i plany na jesień. Jesień jest teraz i staram się – i przetrwać, i żyć, i planować. I nie zawsze jest dobrze, ale czasami coś rozpala się we mnie na nowo. Mogę się od środka ogrzać, rozświetlić. Może dlatego tak lubię listopad. W ciemności łatwo dostzec przyjazny ogień, w zimnym powietrzu dym pachnie jak obietnica schronienia. Tęsknota za wewnętrznym ciepłem jest uniwersalna, w listopadzie szczególnie łatwo uchwytna.

Zapach w listopadzie – gnijące liście i poranki pachnące jak zima. Nowy, ciepły szal i gorąca kawa na wynos. Wychylanie się myślami w nowy rok. W przyszłym roku mam trzydzieste urodziny. Kiedyś myślałam, że to będzie coś znaczyć.

Trudno przyjąć życie takie, jakie jest, uczynić je punktem startowym. Nie zastanawiać się nad tym wszystkim, co nam umknęło, co nie było jego częścią a tak mocno czujemy, że powinno. Nie pogrążać się w tęsknocie za tym, czego nie było, czego nie ma. Wyruszyć stąd, skąd się faktycznie wyrusza. Z tym bagażem, który mamy. W sytuacji, w przeszłości, w ciele, które mamy. Mam bujną wyobraźnię, przytłacza mnie myśl o rzeczach, które mnie ominęły. Które ja sama ominęłam – ze strachu, z niechęci, z braku wiary w siebie, wparcia, pieniędzy. Które już się nie powtórzą, nie ma na nie czasu ani miejsca. Trudno mi uwierzyć, że w przyszłości jest coś, za czym teraz tęsknię, skoro nawet nie umiem sprecyzować, co to miałoby być. Wiem tylko, jak miałabym się czuć – bezpieczna, rozluźniona, silna, pełna miłości do życia, które mi się przydarzyło. Gdzieś, gdzie są duże okna, książki, które chcę przeczytać, ktoś do kochania. Gdzie się chce wracać w listopadzie.

Moc zaklęta w obumierającej ziemi. Bez odpoczynku, ukrycia nie ma wzrostu ani plonów. Trudno się w tym odnaleźć, gdy całe życie spędza się w ciemności. Trudno mi odróżnić uciekanie od życia, a ukrycie służące wzrostowi. Często się ukrywam i uciekam. Przyzwyczaiłam się do pogrążania w wewnętrznej ciemności, gdy ta nadchodzi. Z doświadczenia wiem, że szarpanie się i udawanie nie pomaga. Pomaga powiedzieć sobie – jest źle. I szukanie pomocy, szukanie sposobów na rozpalenie światła w tej ciemności. Czasami tylko nic nie działa. I to trzeba przeczekać. Listopad to cierpliwość. Do ciemności, zimna, zmęczenia, melancholii. Obumierania starego, gdy jeszcze nic nie wiadomo o nowym.

Listopad to domykanie. Lub odpuszczanie. Nauka tego, co naprawdę potrzebne. Przerwa w wędrówce. Zastanawiam się, co jest naprawdę ważne. Czy ta instynktowna, organiczna wręcz niechęć dotyczy sytuacji w której jestem, życia w ogóle, jest rezultatem traumy, którą muszę przepracować? Nie zawsze umiem się rozeznać. Tęsknię do odpowiedzi. Zapalam maleńkie światełka i liczę, że to wystarczy. Że trzeba iść te kilka kroków, a potem się zobaczy. WIdzę jak się zmieniam, jakie to niesamowite. A tyle ciągle trzeba czasu, troski, uważności.

Lubię listopad. Idę mokrym chodnikiem i ogarnia mnie spokój. Życie toczy się tu i teraz, czuję siebie, swoje ciało, powoli rozeznaję się czego chcę, a czego nie. I że nie ma znaczenia co myślą inni, że można ich ominąć, nie słuchać, odwrócić się. Pierwszy raz w życiu czuję, że mam własny głos. Że mam życie do przeżycia, które nie zaczeka. Że mam siebie, i to cudowne.

Dobrego listopada, kochani!