Pochłonęłam ostatnio książkę, która była taka dobra… To lektura na mglisty listopad albo grudzień, ten czas, gdy przyroda zamiera, jest ciemno i zimno, a nasze wewnętrzne demony budzą się i zaczynają hulać. To było jak wizyta u babci na wsi w latach dziewięćdziesiątych, z ciepłym piecem w którym huczy ogień, a jednocześnie spotkanie z najmroczniejszymi zakamarkami ludzkiej natury i wreszcie – z folklorem słowiańskim w najlepszym wydaniu.
Stara Słaboniowa i Spiekładuchy Joanny Łańcuckiej to moja ukochana książka tego roku. Wszystko mi się w niej podobało. Główna bohaterka mówi jak moja babcia ze wschodniej Polski, jest mądra i trochę straszna. Sceny w których rozprawia się ze stworami prosto z bestiariusza słowiańskiego wywołują gęsią skórkę, ale to nie one są najgorsze, tylko to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami domów małej cichej wsi. Jest strasznie, i śmiesznie, i refleksyjnie, i smutno, i tęskno.
Ale tak najbardziej, najbardziej lubiłam siadać ze Słaboniową opartą o piec, która obierała kartofle i opowiadała o dawnych czasach, albo przy stole, jeść chleb z twarogiem i pić herbatę ze szklanek. Moje ukochane fragmenty to te opisy jej codziennych zajęć, krótkich wizyt gości częstowanych ucieraną babką i melancholijne spoglądanie na drogę. Kuchnia Słaboniowej to kuchnia mojej drugiej babci, tej z gór. Tam się czułam jak w domu. Ta książka to przypominanie sobie słodko-gorzkiego świata, którego już nie ma.