Myśli listopadowe

Lubię listopad. Za ciemność, w której można się ukryć. Za to jak ciągniemy do domów, by tam się ogrzać, zapalać światła, jeść ciepłą zupę, schować się pod kocem. Rok się kończy. Nic już nie trzeba. Zaczyna się oczekiwanie na święta, w najgłębszym mroku tęsknimy za czymś, co ma dopiero nadejść. Lubię jak pada, jak pachnie. W Holandii listopad pełen jest jeszcze kolorów, ale dni są krótkie. Ciemność nadchodzi nagle, łatwo wczesnym wieczorem poczuć się zmęczonym jak w środku nocy.

Przeglądam mój bullet journal na 2019 rok. Niektóre miesiące wypełnione planami i spotkaniami, inne, jak czerwiec, jedym słowem – przetrwać. Przetrwałam upalny czerwiec, a potem był dobry lipiec i plany na jesień. Jesień jest teraz i staram się – i przetrwać, i żyć, i planować. I nie zawsze jest dobrze, ale czasami coś rozpala się we mnie na nowo. Mogę się od środka ogrzać, rozświetlić. Może dlatego tak lubię listopad. W ciemności łatwo dostzec przyjazny ogień, w zimnym powietrzu dym pachnie jak obietnica schronienia. Tęsknota za wewnętrznym ciepłem jest uniwersalna, w listopadzie szczególnie łatwo uchwytna.

Zapach w listopadzie – gnijące liście i poranki pachnące jak zima. Nowy, ciepły szal i gorąca kawa na wynos. Wychylanie się myślami w nowy rok. W przyszłym roku mam trzydzieste urodziny. Kiedyś myślałam, że to będzie coś znaczyć.

Trudno przyjąć życie takie, jakie jest, uczynić je punktem startowym. Nie zastanawiać się nad tym wszystkim, co nam umknęło, co nie było jego częścią a tak mocno czujemy, że powinno. Nie pogrążać się w tęsknocie za tym, czego nie było, czego nie ma. Wyruszyć stąd, skąd się faktycznie wyrusza. Z tym bagażem, który mamy. W sytuacji, w przeszłości, w ciele, które mamy. Mam bujną wyobraźnię, przytłacza mnie myśl o rzeczach, które mnie ominęły. Które ja sama ominęłam – ze strachu, z niechęci, z braku wiary w siebie, wparcia, pieniędzy. Które już się nie powtórzą, nie ma na nie czasu ani miejsca. Trudno mi uwierzyć, że w przyszłości jest coś, za czym teraz tęsknię, skoro nawet nie umiem sprecyzować, co to miałoby być. Wiem tylko, jak miałabym się czuć – bezpieczna, rozluźniona, silna, pełna miłości do życia, które mi się przydarzyło. Gdzieś, gdzie są duże okna, książki, które chcę przeczytać, ktoś do kochania. Gdzie się chce wracać w listopadzie.

Moc zaklęta w obumierającej ziemi. Bez odpoczynku, ukrycia nie ma wzrostu ani plonów. Trudno się w tym odnaleźć, gdy całe życie spędza się w ciemności. Trudno mi odróżnić uciekanie od życia, a ukrycie służące wzrostowi. Często się ukrywam i uciekam. Przyzwyczaiłam się do pogrążania w wewnętrznej ciemności, gdy ta nadchodzi. Z doświadczenia wiem, że szarpanie się i udawanie nie pomaga. Pomaga powiedzieć sobie – jest źle. I szukanie pomocy, szukanie sposobów na rozpalenie światła w tej ciemności. Czasami tylko nic nie działa. I to trzeba przeczekać. Listopad to cierpliwość. Do ciemności, zimna, zmęczenia, melancholii. Obumierania starego, gdy jeszcze nic nie wiadomo o nowym.

Listopad to domykanie. Lub odpuszczanie. Nauka tego, co naprawdę potrzebne. Przerwa w wędrówce. Zastanawiam się, co jest naprawdę ważne. Czy ta instynktowna, organiczna wręcz niechęć dotyczy sytuacji w której jestem, życia w ogóle, jest rezultatem traumy, którą muszę przepracować? Nie zawsze umiem się rozeznać. Tęsknię do odpowiedzi. Zapalam maleńkie światełka i liczę, że to wystarczy. Że trzeba iść te kilka kroków, a potem się zobaczy. WIdzę jak się zmieniam, jakie to niesamowite. A tyle ciągle trzeba czasu, troski, uważności.

Lubię listopad. Idę mokrym chodnikiem i ogarnia mnie spokój. Życie toczy się tu i teraz, czuję siebie, swoje ciało, powoli rozeznaję się czego chcę, a czego nie. I że nie ma znaczenia co myślą inni, że można ich ominąć, nie słuchać, odwrócić się. Pierwszy raz w życiu czuję, że mam własny głos. Że mam życie do przeżycia, które nie zaczeka. Że mam siebie, i to cudowne.

Dobrego listopada, kochani!