Wiatr od morza i czerwcowy smutek

Pierwszego czerwca byłam na plaży w Zelandii, jednej z holenderskich prowincji. Było ciepło, ale nie upalnie, słonecznie, chociaż z taką cieniutką warstwą półprzeźroczystych chmur, przez co słońce nie prażyło, a miło grzało. Wiał wiatr pachnący solą. Miałam na sobie nowy kostium kąpielowy kupiony specjalnie na tę okazję. Tuż przed wyjściem z domu urwało mu się ramiączko, które mój chłopak troskliwie przyszył. Czułam, że naprawdę zaczęło się lato. Było pięknie. Długo patrzyłam na spokojne morze, które lśniło diamentami, a potem drzemałam na piasku czując jak zmienia się temperatura na mojej skórze wraz z różnym nasileniem wiatru i słońca. Ludzi nie było za dużo, każdy miał dość miejsca dla siebie i na dystans społeczny. Kocham morze, niezmiennie wywołuje we mnie tęsknotę i zachwyt. Nie ma piękniejszego dźwięku niż szum fal. A kiedy na horyzoncie pojawiły się białe żagle poczułam, jak zawsze, że wraz ze statkiem zbliża się coś dobrego.

Morze to tęsknota za czymś odległym i dzikim, czymś, co noszę w sercu jak nieodkryty jeszcze skarb.

Był to też pierwszy dzień, w którym w Holandii otwarto restauracje i kawiarnie, a ja widząc tłumy uśmiechniętych ludzi przy stolikach powiedziałam mojemu chłopakowi, że, hej, ale ja muszę tu wypić mrożoną kawę. Tak więc usiedliśmy w kawiarnianym ogródku, a ja cieszyłam się jak dziecko pierwszą kawą na mieście po kwarantannie. Mocna, zmiksowana z lodami, gęsta, smakowała jak czerwiec, pierwsze upały i wolność. Był też spacer ścieżką na wydmach z widokiem na morze. I spokój w sercu. Magiczny poniedziałek.

Gdybym miała zrobić listę rzeczy, które chciałabym robić w życiu częściej to wyjazd nad morze byłby na pierwszym miejscu. Byłyby tam też kawy na mieście, pisanie prozy, spotkania z przyjaciółkami, wyjścia do restauracji, jedzenie sushi na wynos, taniec do latynoskiej muzyki, leżenie na trawie i patrzenie w chmury, głębokie rozmowy oraz czytanie książek w łóżku. Esencja życia.

Tak naprawdę to w czerwcu zawsze mi smutno. Długie, słoneczne dni, wakacyjne kolory – to nie mój sposób przeżywania świata. W czerwcu jestem obca. Muszę się chować przed upałem. Mam poczucie, że powinnam coś robić, łapać to złote lato, podróżować, szukać. Jakoś łatwiej wtedy myśleć o straconych szansach. Jak pisał Zagajewski w Lekkiej przesadzie:

I znowu był czerwiec – łagodne, długie, wolno gasnące wieczory, wieczory które tak wiele obiecują, że cokolwiek się z nimi zrobi, ma się zawsze wrażenie porażki, zmarnowanego czasu. Nie wiadomo, jak najlepiej je przeżyć. Iść przed siebie, albo może zostać w domu i siedzieć przy szeroko otwartym oknie, tak żeby ciepłe powietrze, nasycone dźwiękami lata, weszło do pokoju i zmieszało się z książkami, z ideami, z metaforami, z naszym oddechem.
Ale nie, to także nie jest sposób, to nie jest możliwe. Można ich – tych niekończących się wieczorów – tylko żałować, kiedy już przeminą, kiedy dzień będzie coraz krótszy. Są nieuchwytne”

I tak jest każdego roku. Może w tym będzie łatwiej, mam w sobie więcej zgody na lato, na samą siebie. I czas mija tak szybko. Wiem, po prostu wiem, że za chwilę poczuję na ramionach pierwszy powiew jesieni i już przez resztę życia będę wzdychać – jak ten czas leci. To aż ściska serce. Chciałabym go tylko nie zmarnować.

Przejaśnienia

Jest mi lepiej. Pierwszy raz od wielu miesięcy. Przejaśniło mi się w głowie i w sercu, z piersi zniknął ciężar, który nie pozwalał swobodnie oddychać. Nie wiem, ile to potrwa, ani na ile to jakiś mechanizm obronny, bo ciągle zdarza mi się płakać bez powodu. Wiem jednak, że patrzę na wiosenną zieleń i chce mi się żyć. Jakbym widziała ją po raz pierwszy, wzruszają mnie kwitnące kwiaty w ogródkach sąsiadów i zapach wiosennego deszczu. Sama się sobie dziwię. Dawno nie czułam się tak dobrze. Dawno nie miałam w sobie, w środku, takiego spokoju i łagodności.

Nie rozumiem, dlaczego. Tak, jak nie rozumiem, dlaczego w lutym i marcu siedziałam zwinięta na kanapie wiele godzin zanosząc się płaczem, nie mogąc pomieścić w sobie tego całego smutku i samotności, które biorą się z wnętrza mojego ciała, z jakichś tajemniczych głębin, do których jeszcze nie mam dostępu. Może coś strasznego już ze mnie wypłynęło? Udało mi się wypłakać kolejnego potwora? Nie wiem.

Kwiecień był piękny. Nieprzyjazna okolica zmieniła się w tajemniczy ogród – okazało się, że wiosną moje mieszkanie otula świeża, szumiąca zieleń, ptaki śpiewają jak oszalałe, a wieczorem na balkonie pachnie wakacjami na wsi. Rano wychodzę z sypialni w strumienie słońca w salonie, w których grzeje się kot, wieczorem gotuję późny obiad (jak to w Holandii) oślepiona słońcem w kuchni. Najpiękniej jest jednak, kiedy pada deszcz.

Pierwszy raz od stycznia, odkąd się wprowadziliśmy, poczułam się w tym mieszkaniu jak w domu. Długo się oswajam z nową przestrzenią. Skończyliśmy nasz biało-szary salon i nic mnie tak nie ucieszyło jak nowy stół i wygodne krzesła. Nie da się prawdziwie celebrować posiłków przy kawowym stoliku ani pisać książek na kanapie, just sayin’. Mam więc stół z prawdziwego zdarzenia i biurko w jednym – kiedy pierwszy raz tu usiadłam poczułam jak brakowało mi własnego kąta do pracy, myślenia i pisania. Postawiłam na stole żółte tulipany, zrobiłam zdjęcia na Instagrama i poczułam, że zaczyna się jakiś nowy etap.

Mnóstwo czasu spędzam w domu. Nie myślę za dużo i to jest ogromna ulga. Od czasu do czasu chodzę do pracy, której nie ma teraz za dużo w mojej firmie. I chyba pierwszy raz w życiu lubię nie tyle moją pracę, co ludzi z którymi pracuję. Dobrze się tam czuję. W domu dużo czytam i gapię się w okno na szumiące drzewa i wielkie holenderskie niebo. Odkryłam TikToka, jest najlepszy na poprawę humoru, dopasowany do sposobu odbierania świata w krótkich spazmach, w których jest dużo muzyki i ruchu. Czasami zaskakujące rzeczy przynoszą ulgę. Znowu zaczęłam gotować i piec. Zaczęłam pracować nad zmianą zawodu, co jest przerażające i ekscytujące zarazem. Zaczęłam spisywać swoje marzenia i plany. Nic na siłę, z wewnętrznej potrzeby, kroczek po kroczku. Mam czas.

Coś, co w sobie identyfikuję w takich lepszych okresach to większe poczucie bezpieczeństwa, tak głęboko, w środku. Jakby wszystko ze mną było w porządku. I sprzyjające otoczenie. I jakiś rodzaj wewnętrznego luzu, bo najbardziej nieszczęśliwa bywam, kiedy jestem sto procent na serio.

Lubię swoją codzienność, to, co teraz mam, te wszystkie proste przyjemności. Jakby coś pozwoliło mi się w końcu tym cieszyć. Leniwe śniadania, kiedy mój chłopak zaczął już pracę w drugim pokoju. Kawy wypite rano, jak siadam do swoich spraw przy laptopie. Popołudnia na kanapie z książką, kiedy nic nie muszę. Wspólne posiłki, jak dzień już się kończy. Nowe e-booki czekające na przeczytanie. Przejażdżki rowerem do sklepu. Spacery nad rzekę. Białe wino przy świecach. Przytulanie się przed snem.

Uwielbiam ten niewymuszony, leniwy rytm wolnych dni, których mam teraz tak dużo. Mało bodźców, żadnych wyjść, zawieszone plany. Tylko ja, mój chłopak i kot, z dala od wszystkiego. Jakbym była w jakimś nierzeczywistym, równoległym świecie. Może to o to chodzi? Zawsze lubiłam takie chwile w zawieszeniu, odwlekanie, kiedy czułam, że teraz akurat nie muszę. I teraz czuję, że nie muszę. I coraz bardziej mi się chce. Tak nie może być wiecznie, ale póki jest, i jest dobrze – niech będzie.`

Jak się czujesz u progu wiosny?

Niepewna. Nie wiem jak się czuję. Ciągle się zmienia. Nie chcę się załamać, ale czuję, że ciągle jestem o krok od zagłębienia się w smutek. Jakby od upadku oddzielała mnie cieniutka zasłona. I nie jestem pewna, co powinnam zrobić, by się temu nie poddać. Jak długo zdołam walczyć i jakich narzędzi mam użyć. Melancholia dopada mnie w każdej chwili, jak czający się tuż za rogiem cień. Patrzę na znajome przedmioty, a każdy z nich jest metaforą egzystencjalnego lęku. Nie chcę tak funkcjonować, ale to silniejsze ode mnie. Ten mrok zagarnia coraz więcej moich ziem.

A przecież nie jest tak znowu źle. Cieszę się, że zima się kończy, że będzie więcej światła, że wieczorem wystarczy sweter, a w Katowicach pełno jest lodów rzemieślniczych o dziwnych smakach. Słońce będzie świecić rano z zupełnie innej strony. Ostatnio wydarzyło się tyle dobrego w jednej sferze mojego życia. Może tylko, że się nie rozlało na inne. Stąd to rozdarcie – szczęście, za ścianą paraliżujący lęk. I tak sobie jestem. Mam kilka pomysłów. Ciągle brakuje mi energii, wiary w siebie. Zmieniam się powoli, uczę się siebie. W rozkroku. Może inaczej się nie da.

koniec lata

Mój sierpień miał dwie połowy, jak złamane serce. Jak dziś, gdy chodziłam w letniej sukience i pociłam się w autobusie, ale wieczór był jesienny i pełen melancholii. Nie wiem, po co mi świeczki i herbata z goździkami, może z tęsknoty. Skończyły mi się tabletki na głowę, skończyło mi się lato, skończyły mi się pomysły. Ale to nic.

Bo jesień jest jak ulga. Już nie trzeba się wygłupiać, można odpuścić. Roku nie uratujemy. Już nie będzie zdjęć z wakacji na facebookowej ścianie, rozprażonego asfaltu i tej nagłej potrzeby wyjazdu gdziekolwiek, byle dalej. Co nie znaczy, że ogarnie nas spokój. Mniej światła, zimno. Konieczność ogrzania się i doświetlenia wpasowuje się znowu w egzystencjalną pustkę. Już nie trzeba tak walczyć. To znaczy trzeba. Tylko można zmienić oręż.

Zawsze lubiłam jesień. Grube swetry, długie wieczory, gorącą kawę na wynos w szarych, porannych Katowicach. Zapach. Kolory. Przygaszenie. Tak mi się to kojarzy – jest łagodniej, łatwiej. Jakby coś się ostatecznie nie rozwiązało, więc można przejść z tym do porządku dziennego. Już można wytrzymać. Teraz już tak.

bajgle, lody i Adaś Miauczyński

Zły tydzień w złym mieście. Zjadłam dziś bajgla na pocieszenie, który niestety nie dorównał tym w Kato. Podobnie lody, które kiedyś uwielbiałam, w tym roku okazały się dużo gorsze niż te w Kato. Nie, że tęsknię. Bo nie tęsknię, aż mnie samą to dziwi. Tylko w Brabancji Północnej nie pachnie morzem, i wiatr jest za słaby. Nie jest źle, tylko byle jak.

Nie wiem, czy widzieliście Ajlawju Marka Koterskiego. Nie jestem fanką polskiego kina tamtego okresu, natknęłam się ostatnio na ten film przerzucając kanały telewizyjne. Zatrzymałam się zdumiona trafnością monologów wewnętrznych Adasia Miauczyńskiego. A o wybuch śmiechu przez łzy przyprawiła mnie scena, w której Adaś przyjechał do Nowego Jorku, okupując swoją szansę masą złych emocji i natrętnych, nerwicowych myśli, staje w czapce i plecaku naprzeciw brzydkiego podwórka i mówi: Normalnie, kurwa, Łódź. Każdy ma swoją Łódź. A Tilburg też jest do Łodzi całkiem podobny, niestety.

Ale wniosek na dziś jest inny – człowiek przyzwyczaja się do dobrego. Dobre bajgle, dobre lody to znakomita metafora i punkt wyjścia. Jak raz skosztujesz czegoś, co jest dobre, to chcesz więcej i więcej, i nikt ci nie wmówi, że zasługujesz na mniej i gorzej. Idąc tym tokiem myślenia kupiłam sobie dziś spodnie, w których mój tyłek wygląda świetnie. I mam plan.