Przejaśnienia

Jest mi lepiej. Pierwszy raz od wielu miesięcy. Przejaśniło mi się w głowie i w sercu, z piersi zniknął ciężar, który nie pozwalał swobodnie oddychać. Nie wiem, ile to potrwa, ani na ile to jakiś mechanizm obronny, bo ciągle zdarza mi się płakać bez powodu. Wiem jednak, że patrzę na wiosenną zieleń i chce mi się żyć. Jakbym widziała ją po raz pierwszy, wzruszają mnie kwitnące kwiaty w ogródkach sąsiadów i zapach wiosennego deszczu. Sama się sobie dziwię. Dawno nie czułam się tak dobrze. Dawno nie miałam w sobie, w środku, takiego spokoju i łagodności.

Nie rozumiem, dlaczego. Tak, jak nie rozumiem, dlaczego w lutym i marcu siedziałam zwinięta na kanapie wiele godzin zanosząc się płaczem, nie mogąc pomieścić w sobie tego całego smutku i samotności, które biorą się z wnętrza mojego ciała, z jakichś tajemniczych głębin, do których jeszcze nie mam dostępu. Może coś strasznego już ze mnie wypłynęło? Udało mi się wypłakać kolejnego potwora? Nie wiem.

Kwiecień był piękny. Nieprzyjazna okolica zmieniła się w tajemniczy ogród – okazało się, że wiosną moje mieszkanie otula świeża, szumiąca zieleń, ptaki śpiewają jak oszalałe, a wieczorem na balkonie pachnie wakacjami na wsi. Rano wychodzę z sypialni w strumienie słońca w salonie, w których grzeje się kot, wieczorem gotuję późny obiad (jak to w Holandii) oślepiona słońcem w kuchni. Najpiękniej jest jednak, kiedy pada deszcz.

Pierwszy raz od stycznia, odkąd się wprowadziliśmy, poczułam się w tym mieszkaniu jak w domu. Długo się oswajam z nową przestrzenią. Skończyliśmy nasz biało-szary salon i nic mnie tak nie ucieszyło jak nowy stół i wygodne krzesła. Nie da się prawdziwie celebrować posiłków przy kawowym stoliku ani pisać książek na kanapie, just sayin’. Mam więc stół z prawdziwego zdarzenia i biurko w jednym – kiedy pierwszy raz tu usiadłam poczułam jak brakowało mi własnego kąta do pracy, myślenia i pisania. Postawiłam na stole żółte tulipany, zrobiłam zdjęcia na Instagrama i poczułam, że zaczyna się jakiś nowy etap.

Mnóstwo czasu spędzam w domu. Nie myślę za dużo i to jest ogromna ulga. Od czasu do czasu chodzę do pracy, której nie ma teraz za dużo w mojej firmie. I chyba pierwszy raz w życiu lubię nie tyle moją pracę, co ludzi z którymi pracuję. Dobrze się tam czuję. W domu dużo czytam i gapię się w okno na szumiące drzewa i wielkie holenderskie niebo. Odkryłam TikToka, jest najlepszy na poprawę humoru, dopasowany do sposobu odbierania świata w krótkich spazmach, w których jest dużo muzyki i ruchu. Czasami zaskakujące rzeczy przynoszą ulgę. Znowu zaczęłam gotować i piec. Zaczęłam pracować nad zmianą zawodu, co jest przerażające i ekscytujące zarazem. Zaczęłam spisywać swoje marzenia i plany. Nic na siłę, z wewnętrznej potrzeby, kroczek po kroczku. Mam czas.

Coś, co w sobie identyfikuję w takich lepszych okresach to większe poczucie bezpieczeństwa, tak głęboko, w środku. Jakby wszystko ze mną było w porządku. I sprzyjające otoczenie. I jakiś rodzaj wewnętrznego luzu, bo najbardziej nieszczęśliwa bywam, kiedy jestem sto procent na serio.

Lubię swoją codzienność, to, co teraz mam, te wszystkie proste przyjemności. Jakby coś pozwoliło mi się w końcu tym cieszyć. Leniwe śniadania, kiedy mój chłopak zaczął już pracę w drugim pokoju. Kawy wypite rano, jak siadam do swoich spraw przy laptopie. Popołudnia na kanapie z książką, kiedy nic nie muszę. Wspólne posiłki, jak dzień już się kończy. Nowe e-booki czekające na przeczytanie. Przejażdżki rowerem do sklepu. Spacery nad rzekę. Białe wino przy świecach. Przytulanie się przed snem.

Uwielbiam ten niewymuszony, leniwy rytm wolnych dni, których mam teraz tak dużo. Mało bodźców, żadnych wyjść, zawieszone plany. Tylko ja, mój chłopak i kot, z dala od wszystkiego. Jakbym była w jakimś nierzeczywistym, równoległym świecie. Może to o to chodzi? Zawsze lubiłam takie chwile w zawieszeniu, odwlekanie, kiedy czułam, że teraz akurat nie muszę. I teraz czuję, że nie muszę. I coraz bardziej mi się chce. Tak nie może być wiecznie, ale póki jest, i jest dobrze – niech będzie.`