Prosta codzienna magia

Jest taka prosta, codzienna magia, która skutecznie rusza zastaną energię. Oczyszczający rytuał, który wprowadza w życie więcej oddechu i światła. Usuwa to, co już nam nie służy, co ciąży, przeszkadza, co już nie pełni swojej roli. Robi miejsce na nowe. Jest początkiem, pierwszym krokiem do zmian. Uwielbiam go, chociaż trudno się do niego zabrać. I trzeba być w odpowiednim nastroju. Faza księżyca chyba nie ma nic do rzeczy, chociaż prawdziwe czarownice by się pewnie ze mną nie zgodziły.

Ten rytuał to przejrzenie swoich rzeczy, wyrzucenie tego, co niepotrzebne lub nielubiane i poukładanie ich w nowym porządku. To prosta magia, ale niezwykle skuteczna. Uwielbiam takie małe sposoby na lepszy nastrój, na większy spokój, wszystko, co robi dobrze. Porządki w szufladach. Dotknięcie każdej rzeczy i zastanowienie się – czy chcę cię zabrać w przyszłość. Czy jeszcze mi służysz, czy zajmujesz moją cenną przestrzeń. Metoda KonMari? Trochę tak. Pamiętam swój zachwyt, kiedy oglądałam pierwszy raz program Marie Kondo na Netflix, a ona tłumaczyła o co chodzi z tym całym sparks joy.  Czy dana rzecz przynosi ci radość, czy ma dobrą energię. To było takie proste, dla mnie zupełnie oczywiste. My, wysoko wrażliwi, jesteśmy wyczuleni na energię ludzi, miejsc, rzeczy. Nie ma nic prostszego niż zapytać siebie jak się z tym czuję. To wtedy pozbyłam się prawie wszystkiego, co nie przynosiło mi radości. Większości swoich rzeczy. Poczułam, że zdejmuję z pleców wielki ciężar. Chciało mi się tańczyć.

Od czasu do czasu czuję wielką potrzebę ogarnięcia swojej przestrzeni, zajrzenia w dawno nie ruszane zakamarki. Wyraźnie czuję, kiedy ten moment nadchodzi, chociaż zwykle nie zabieram się do pracy od razu. Wczoraj miałam taki dzień. Przejrzałam swoje rzeczy, te całkiem prywatne, nie domowe, i poukładałam je na nowo. Robię to zawsze powoli, w skupieniu, z filiżanką kawy. Wyciągam wszystko, dzielę na kategorie, oglądam, przekładam, wycieram, układam. Daję sobie tyle czasu, ile potrzebuję. Wyrzucam wszystko, z czym czuję, że czas się rozstać. Za każdym razem to miły, odprężający rytuał. Medytacja. Jakbym na nowo budowała magiczny krąg, w którym jestem bezpieczna. A jednocześnie, jakby zamulona rzeka znów zaczynała płynąć, to prawie fizyczne doznanie przypływu siły. Automatyczne skierowanie na przyszłość. Poczucie, że panuję nad sytuacją.

Nie mam dużo rzeczy. To nie jest świadomie kreowany minimalizm, ale głęboka, wewnętrzna potrzeba jak najmniejszej ilości bodźców. Również w rzeczach. Źle znoszę nadmiar. Lubię lekki bagaż. Nie robię zapasów. Kupuję tylko to, co niezbędne, co wpisuje się w moją estetykę. Długo się zastanawiam. Boję się zagracenia, źle się czuję, kiedy czegoś w moim życiu jest za dużo. Lubię mieć po jednym egzemplarzu, dopiero, kiedy się zużyje, kupuję nowe, jeszcze ładniejsze. Nie znoszę używanych rzeczy, one inaczej pachną, inaczej się z nich korzysta, jakby miały jakiś niematerialny ciężar, z którym dodatkowo muszę sobie radzić. Wolę mieć za mało niż za dużo. Jestem dzieckiem nadmiaru, z rodzinnego domu pamiętam stosy nikomu niepotrzebnych przedmiotów nad którymi nie sposób było zapanować. Boję się tego chaosu i przytłoczenia. Mam ten przywilej, że nie boję się, że zabraknie. I korzystam z niego bezwstydnie.

To zaglądanie w zakamarki jest jak przeganianie nieprzyjaznych duchów. Święte oczyszczanie, kiedy z czułością zwijam swoje ulubione majtki w ruloniki i układam w czystej szufladzie. Nowy porządek. Poczucie kontroli. Najłatwiej się zająć tym co najbliżej. Pierwsze zadanie do wykonania, które prowadzi do kolejnego. Zawsze tak jest. Wprawienie w ruch. Pierwszy krok. Jak ja to lubię. Prosta, codzienna magia.