Trzydziestka jak otwarte drzwi

W poniedziałek skończyłam trzydzieści lat. Jakiś czas temu inaczej wyobrażałam sobie świętowanie, ale było cudnie. Kiedy spałam, mój chłopak udekorował salon. Na stole stały świeże kwiaty, więc od rana czułam, że to wyjątkowy dzień. Było sushi, różowy szampan, życzenia od przyjaciół w Polsce, trzydzieści świeczek na czekoladowym torcie, prezenty, truskawki w kieliszkach. Telefon od dawno niesłyszanego przyjaciela, kawa na balkonie, kiedy nie mogłam się napatrzeć na korony drzew przeczesywane przez wiatr, taniec do disco polo w słuchawkach do północy, kiedy już byłam wstawiona. Nawet kot przyszedł mnie przywitać i posiedzieć na kolanach, kiedy wróciłam z pracy, co nie zdarza się zbyt często. Tego dnia czułam się tak dobrze, wypełniała mnie wdzięczność i spokój, wszystko było w porządku.

Jeszcze jakiś czas temu myślałam, że to będzie gorzka rocznica. Gdybym brała pod uwagę te wszystkie zadania do wykonania przed trzydziestką, życiowe osiągnięcia do odhaczenia, wiecie o czym mówię – bilans wychodzi słaby. Dopiero niedawno tak wyraźnie poczułam, że to nie ma znaczenia, że to się kompletnie nie liczy. Nie ma żadnej listy to-do przed trzydziestką, czterdziestką, w życiu. Nie muszę się do nikogo porównywać, brać sobie jako miarki ludzi bardziej i mniej uprzywilejowanych, szukać u kogoś potwierdzenia ani zaprzeczenia na temat mojego życia. Każdy z nas ma własną, unikalną historię i ja chyba wreszcie poczułam, że mam własną, tak naprawdę. Niczego nie muszę się wstydzić, z niczego tłumaczyć – przed rodzicami, społeczeństwem, sobą. Pierwszy raz w życiu czuję, że mam prawo żyć w zgodzie ze sobą, dbać o swoje potrzeby, szukać rozwiązań, które mnie uratują. Nie muszę nikogo pytać o zgodę.

Pierwszy raz w życiu czuję taką fizyczną zdolność do odczuwania pozytywnych emocji – radości, spokoju, przyjemności, bycia tu i teraz. Miliony razy wiedziałam, ze jestem w sytuacji, w których powinnam być szczęśliwa, zrelaksować się, cieszyć – ale nie byłam w stanie, fizycznie, wewnętrznie. Wiesz, o czym mówię? Byłam spięta, przerażona, przez moją głowę galopowały negatywne myśli, których nie umiałam powstrzymać, za każdym razem. Nie czułam się bezpiecznie sama ze sobą. Moje ciało nie umiało się rozluźnić, uspokoić, jakby ciągle coś mu zagrażało. Ostatnio czuję, jak się odmraża, ogrzewa, na lepsze zmienia się cały wewnętrzny krajobraz, powoli, jakbym oswajała dzikie zwierzę. Nie czuję się nieustannie szczęśliwa, ale doświadczam coraz częściej rzeczywistości, która długo wydawała mi się niedostępna.

Od wielu lat próbuję zrozumieć, dlaczego jestem tak nieszczęśliwa i tak źle sobie radzę z pewnymi sprawami. I mam już sporo odpowiedzi, a każda z nich jest jak kamień wyrzucony z kieszeni, mniej do dźwigania. A w trzydzieste urodziny czułam głównie wdzięczność, za to co mam teraz i podekscytowanie czego się jeszcze dowiem i jak się zmieni moje życie przez następne dziesięć lat, bo jestem pewna, że teraz to zmieni się tylko na lepsze.

Wiem, że to jeszcze potrwa, i to nie szkodzi. Daję sobie czas, i przestrzeń, i wsparcie. A trzydziestka jest super.

Notatki o dorosłości

Mam prawie trzydzieści lat i nadal nie wiem, jak to wszystko działa. Okazuje się, powoli, że w życiu ważne są rzeczy, o których nikt mi nigdy nie opowiedział. O których nikt wokół mnie chyba nawet nie słyszał. Jakbym sama musiała je odkryć, a wszyscy, łącznie ze mną, są zdziwieni, że to zajmuje tyle czasu. Dojście do celu bez mapy w ręce. I nikt o nim nie słyszał, a ty masz tylko intuicję i wrażliwość, która cię złamała zanim nauczyłaś się, że życie nie musi być tylko cierpieniem w którym uśmiechasz się za każdym razem, gdy ktoś na ciebie patrzy.

Nie umiem się pogodzić z moją przeszłością. Wracają do mnie emocje, których nie pozwolono mi, a później sama sobie nie pozwoliłam poczuć. Wrażenia zapisane w ciele. Samotność, kompletny brak poczucia kontroli, nienawiść do siebie tak silna, że zapiera dech. Płytkie nacięcia na skórze, na które nikt z dorosłych nie zwrócił uwagi. Głębokie przekonanie, że ze wszystkim muszę poradzić sobie sama, że nie mogę prosić o pomoc, skarżyć się, że nikt mnie nie wysłucha. Na prośby o pomoc – banalne, nieprzemyślane oceny i nie przystające do rzeczywistości rady. Zamykający się wokół mnie mur i nieustające wrażenie, że się duszę. Permanentne wyczerpanie, chociaż „przecież ty nic nie robisz”. Wpędzanie w poczucie winy tak długo, aż je zinternalizujesz, wchłoniesz w siebie, opiszesz całe zło świata w kategoriach swojej winy. Będziesz przepraszać, że żyjesz – każdego. Nie będziesz czuła, że żyjesz – nigdy.

W dorosłym życiu budzisz się biedna, z pracą dużo poniżej swoich kwalifikacji, skulona jak przed ciosem. Nie lubisz o sobie mówić. Z długimi miesiącami w kalendarzu przeleżanymi w nieświeżej pościeli w pokoju z zaciągniętymi roletami. Nie masz pojęcia, jak miałabyś opuścić zaklęty krąg. Nic nie jest naprawdę. Nie czujesz samej siebie, twoje ciało to zastygnięta bryła, w której tak źle się czujesz, które boli przy próbie masażu, nie chce się rozluźnić, zaufać, rozlać w przyjemności. Nie należy do ciebie. Chociaż lubisz seks, i jeść, i zapach wiosennego deszczu. Kręcisz się w kółko. Nie masz gdzie uciekać. Najbardziej nie chciałabyś być samą sobą.

To wszystko w pewnym momencie się łamie, pęka, kruszy. Ale tak powoli, na początku niezauważalnie, potem do ciebie dociera w czym żyjesz, w czym toniesz odkąd pamiętasz. Skąd pochodzisz. Jak to się stało. Straszna historia, którą musisz przeżyć na nowo, chociaż jedyne, czego chciałaś to się od niej odciąć, grubą kreską. Jest kochający chłopak, inny kraj, mieszkanie z wielkimi oknami. A ty czujesz, jak przygniata cię do ziemi smutek i nic nie należy do ciebie. To nadal nie jest twoje życie. Uspokajasz się, oswajasz, twoje ciało jest mniej spięte. Jednak za każdym razem, kiedy masz powiedzieć, czego potrzebujesz, czego być chciała – zaczynasz płakać jak małe dziecko. Nic nie wydaje się rzeczywiste. Wiesz o czym mówię? Mam nadzieję, że nie.

Wpół drogi, z notatkami w ręku z ostatnich kilku lat, które minęły od depresji, która była jak waląca się wieża, mój początek dorosłego życia – nadal nie wiem, gdzie iść. Na czym się teraz skupić, jaki jest następny krok. Jak sobie nie zrobić więcej krzywdy. Jak sobie pomóc. Bo o to mi teraz chodzi.

Życie w remoncie

Co robisz w życiu?

Zastanawiałam się ostatnio jak mogłabym określić to, co się teraz dzieje w moim życiu – co mnie definiuje, czemu poświęcam czas, uwagę i energię?

Do niedawna nie umiałam tego uchwycić. Czuję jednak, że w moim życiu dzieje się coś ważnego, że mój umysł jest nieustannie zajęty, że ja sama mam bardzo ważną pracę do wykonania. I jestem nią zajęta od rana do wieczora. Tylko co to jest?

Chodzi chyba o to, że teraz to ja jestem w remoncie. Takim generalnym, kiedy wszystko jest wywrócone do góry nogami, niemiłosiesny bajzel i chce ci się płakać, a jednocześnie zrobić wszystko jak należy. Wszystko, od podszewki, rozgrzebane, ale po to, żeby to poukładać na nowo, ogarnąć porządnie, na lata, nareszcie. Mam na myśli swoją psychikę, emocje, doświadczanie świata.

Nigdy wcześniej nie czułam tego tak mocno. Odkąd trzy lata temu zrozumiałam, że mam depresję, zaczął się u mnie proces przyglądania się sobie i szukania informacji – dlaczego jest mi tak źle. I to się dzieje – próbuję zrozumieć, naprawić, przereorgaanizować. Tego jest dużo więcej niż się spodziewałam. Dotarło do mnie, że potrzebuję terapii, i czasu, i cierpliwości. Że teraz trzeba siebie wewnątrz poukładać, bo już nigdy nie będzie tak wcześnie. I nic w tym złego. Tak po prostu jest.

Kiedy zimą remontowałam swój pokój, to w samym środku było najgorzej – wszystko rozgrzebane, moje rzeczy w całym mieszkaniu, ściany pokryte pierwszą warstwą farby wyglądały gorzej niż przedtem. Znacie to. Ja byłam zła na siebie, że zaczęłam to właśnie teraz, bo może wcale nie byłam gotowa. Nie było nadziei i energii z jaką zaczynałam cały projekt. Wszędzie bałagan, a do efektu końcowego daleko i już wiedziałam, że nie będzie idealnie, jak sobie wymyśliłam. No i na pewnym etapie nie można się już wycofać, nie ma to kompletnie sensu. I wiecie co, mój pokój po remoncie jest piękny. Było warto się przemęczyć. To banalna metafora, wybaczcie. Tylko poczułam to wtedy na własnej skórze. Mogłam fizycznie dotknąć jak zastany, męczący chaos zmienił się w jasną, przyjazną przestrzeń, gdzie pierwszy raz w życiu poczułam się jak w domu. To było materialne, zmysłowe doświadczenie zmieniania świata, w którym żyję.

I nie chodzi mi o to, że praca nad sobą, wewnętrzna podróż kiedykolwiek się kończy albo zaczyna się coś w życiu tylko raz. Mam na myśli to, że dopóki nie przepracujemy ze sobą największych krzywd i traum, to nie będziemy w stanie w ogóle ruszyć z miejsca. Są w niektórych z nas takie rzeczy, które najpierw trzeba zrozumieć i naprawić, zanim się zacznie żyć naprawdę.

Jest lepiej, ale jeszcze nie jest dobrze.

Wasza Natalia – w remoncie